W końcu przyszła pora na Tatry, a ściślej mówiąc opis najwyższych rejonów tatrzańskich szlaków. Przez kilkanaście lat wędrówek zdążyłem zaliczyć kilka szczytów mających wysokość ponad 2000 metrów.  Niby nic wielkiego dla większości chodzącej górskimi trasami, ale dla mnie każdy zdobyty dwutysięcznik, na który uda się dotrzeć i szczęśliwie zejść, mimo wszystko stanowi wielkie osiągnięcie. Pokonując poza kilometrami trasy w różnej pogodzie, zarówno dobrej jak i złej, muszę mieć na uwadze również własne słabości związane z wieloletnią, blisko 40letnią „słodkością”.

Sławkowski Szczyt został zaproponowany przez mojego kolegę dosłownie dwa dni wcześniej, podczas wspólnej jazdy do Ustronia. Staś zgodził się pojechać własnym autem, by zawieźć moją żonę do tamtejszego sanatorium. Celem rewanżu zaproponowałem mu wypić kawę na Równicy, na którą da się dojechać prawie, że pod sam jej szczyt. Siedząc przy kawie na tarasie góralskiej karczmy i podziwiając panoramę leżącego w dole miasta oraz całego pasma granicznego w grupie Wielkiej Czantorii, niczym młody pisklak z otwartym dziobem w gnieździe i niecierpliwie wyczekujący na pokarm od rodzica, tak i ja słuchałem kolegi o planach na nadchodzącą niedzielę. Fakt ten wynikał z sytuacji, że w wysokich górach zalegało sporo śniegu, więc trzeba byłoby pokonać podwierzchołkową, sławkowską grań w warunkach typowo jeszcze zimowych. To trzeci, najwyższy szczyt w Tatrach (2452 m n.p.m.), po Rysach (2499 m n.p.m.) i Krywaniu (2495 m n.p.m.), na które prowadzą turystyczne szlaki. Na obydwóch już byłem, ale w pełni lata, jak również na niewiele niższym Koprowym Wierchu (2363 m n.p.m.).

Starszy ode mnie o kilka wiosenek Staszek, uznawany jest przez wielu członków koła PTTK Beskidek naszym „guru”. Z racji posiadanego, wieloletniego doświadczenia i oczytania, wraz z umiejętnością właściwej lokalizacji większości tatrzańskich szczytów i prowadzących na nie szlaków, stanowi unikatową, jak na nasz lub i jedyną w swoim rodzaju kopalnię wiedzy. Można by rzec, jest chodzącą encyklopedią w tym temacie. Na początku turystycznej kariery nosił się z zamiarem zdobycia kwalifikacji tatrzańskiego przewodnika, jednak życiowe realia zweryfikowały owe plany i ostatecznie zrezygnował ze spełnienia zamierzonego celu. Jak mówi przysłowie, to wędrowiec z krwi i kości, który przemierza szlaki ponad 40 lat. A teraz, będąc również członkiem „Beskidka”, pokazuje nam uroki górskich ścieżek.

Jako, że to dopiero trzecia dekada maja to i Tatry po stronie słowackiej, a ściślej mówiąc szlaki turystyczne znajdujące się powyżej schronisk są jeszcze zamknięte, w przeciwieństwie do strony polskiej. Na Słowacji okres ten obowiązuje od 1 listopada do 15 czerwca. Jedynie trasa na Sławkowski Szczyt oraz część wysokogórskiej Magistrali Tatrzańskiej warunkowo nie jest obarczona powyższymi ograniczeniami, pod warunkiem, że i tu nie ma zagrożenia lawinowego. Ograniczenia TANAP-u (słowacki odpowiednik Tatrzańskiego Parku Narodowego) wynikają nie tylko z troski o bezpieczeństwo turystów, ale w głównej mierze na ochronę przyrody. Nie chcąc narażać się na konflikt z obowiązującym prawem, za którego złamanie grozi wysoki mandat, celem najbliższej eskapady pozostał ten jeden, wolny od zimowych zakazów szczyt.

Niedzielny wyjazd zaplanowany został na godzinę piątą rano, więc musiałem wstać godzinę wcześniej. Pierwszy pomiar cukru po dobrze przespanej nocy wynosił 138mg%. Jak na początek dnia, to z moim organizmem było wszystko ok. Do naszego duetu dołączyli również znajomi z Kęt. Tak więc we czworo, wraz ze wschodem słońca ruszyliśmy ku finalnemu miejscu. Jadąc w kierunku Zakopanego, granicę kraju przejechaliśmy w Jurgowie i dalej, mijając Tatrzańską Łomnicę, po 2,5 godzinach jazdy, Drogą Wolności dotarliśmy do Starego Smokowca.

Miejscowość ta, leżąca u podnóża Tatr Wysokich (990 m n.p.m.), wraz z Tatrzańską Łomnicą i Szczyrbskim Jeziorem wchodzi w skład struktury administracyjnej miasta Wysokie Tatry, będąc jednocześnie jego centrum administracyjnym. Powstała w 1793 roku osada obecnie spełnia też ważną funkcję turystyczną oraz jest głównym węzłem popularnej u podnóża Tatr Wysokich tzw. „elektriczki” (TEZ – Tatrzańskie Koleje Elektryczne). Zatrzymaliśmy się na ulicy odchodzącej od centrum miasta na południe, więc kilka euro wiążących się z opłaceniem parkingu pozostało w kieszeni. Prosty odcinek drogi postojowej jest bardzo charakterystyczny, gdyż doskonale będzie widoczny z wyższych partii niebiesko znakowanej trasy, jak również ze szczytu.

O godzinie 7.30. byliśmy gotowi do wymarszu. Jeszcze ostatnie przepakowywanie plecaka i pozostawienie w samochodzie zbędnych rzeczy i można wyruszyć w drogę. Tu z dołu widać było ośnieżone szczyty, więc w bagażu podręcznym znalazły się również raki, których dotychczas nie miałem okazji wypróbować. Z owym faktem wiąże się brak jakiegokolwiek mojego doświadczenia, a co za tym idzie nie mam również własnych przeżyć z tym związanych. Czas najwyższy przetestować sprzęt ułatwiający wędrówkę w trudniejszych warunkach zimowych. Jak będzie mi się szło i czy będę umiał się w nich poruszać, ten pierwszy raz? Z pewną dozą niepewności pomyślałem na chwilę o zasypanym śniegiem podejściu, jakby czekała na mnie wspinaczka na własny „Everest”. Nie chodzi tu o najwyższą górę świata, lecz o marzenia związane z osiąganiem osobistych celów, nawet tych najtrudniejszych, zdobywanych w codziennej drodze życia większości z nas. Ale o tym miałem się przekonać za kilka godzin.

Przygotowując się do wymarszu i co chwilę zerkając do góry w kierunku szczytowym, zastanawiałem się nad szlakową skalą trudności. Jedyny wśród nas znawca tematu, jako że był tam już kilkakrotnie, uspakajał, iż wejście nie jest problematyczne i brak odcinków bardziej kłopotliwych, przez co byłyby dodatkowo uzbrojone w łańcuchy, klamry itp. Jedynym utrudnieniem jest czas, czyli około pięć godzin wyczerpującej, bynajmniej dla mnie, wędrówki do góry. Po chwili wyszła na jaw pierwsza przeszkoda pośrednia, istne jajko niespodzianka. Otwierając bagażnik w samochodzie, Stasiu spojrzał do wnętrza i stwierdził z niedowierzaniem, że nie zabrał górskich butów trekkingowych. No to ma problem. Auto prowadził w letnich, wygodnych do prowadzenia pojazdu, ale nienadających się do wypadu w góry. W swojej ponad 40-to letniej, bogatej historii wędrówek, coś takiego przytrafiło mu się dopiero drugi raz. Poprzedniego dnia przygotował i spakował buty do reklamówki. Wczesnym rankiem kanapki oczywiście wziął z lodówki, a stojącego obok pakunku już nie. Rad, nie rad pozostało jedno wyjście. Przecież nie jechał po to, by teraz „plątać się” po miasteczku przez cały dzień. Trudno, stało się, skleroza nie boli, jak mawiają. Trzeba iść w tym, co się ma. Dla niego, zaprawionego w wieloletnim wojażowaniu, to żadna przeszkoda. Jak Cejrowski może wędrować boso przez świat, to i on postanowił osiągnąć cel dzisiejszej marszruty w zwykłych butkach. Bądź, co bądź nie trafiło na żółtodzioba, nieobytego w realiach górskich tras.

W końcu wyruszamy. Z miejsca zaparkowania kierujemy się do centrum, by znaleźć początek niebieskiego szlaku. Przy dworcu TEZ przechodzimy przez tory kolejki wąskotorowej łączącej największe miasto regionu Poprad ze  Szczyrbskim Jeziorem. Jest jeszcze druga, znacznie krótsza nitka tej linii, będąca odnogą głównej arterii, poprowadzona ze Starego Smokowca do Tatrzańskiej Łomnicy. Idąc dalej poprzez główny parking sąsiadujący z popularną „elektriczką” (z języka słowackiego – to tramwaj), podążamy ku dolnej stacji kolejki na Hrebienok, zwany też Smokowieckim Siodełkiem.  Na mijanej po drodze wieży miejskiego ratusza dochodziła godzina 7.45. Zostawiamy budynek kolejki, podobnej do naszej na Gubałówkę i mamy już niebieską perć. Jak podają kroniki, jest to najstarsza ścieżka wysokogórska w Tatrach, używana od drugiej połowy XVII wieku. Wart odnotowania jest fakt wejścia ową trasą na szczyt przez Stanisława Staszica w sierpniu 1805 roku, zasłużonego rodaka prowadzącego wieloletnie badania geologiczne i geograficzne nie tylko w Tatrach.

Do pokonania czeka nas 1460 metrów różnicy poziomów i około pięć godzin marszu, więc na godzinę 13-tą winniśmy się zameldować na szczycie, jeżeli wszyscy dojdziemy. Czy dam radę i pokonam własne słabości? Zobaczymy, szlak pokaże!

Początkowo linia kolejki towarzyszyć nam będzie po prawej stronie, jednak z czasem oba kierunki się rozchodzą. My będziemy „uciekać” w lewo, natomiast tory „pójdą” w stronę przeciwną, na Siodełko. Pierwsza faza trasy nie są zbyt ciekawa. Nim dojdziemy do bardziej zwartej strefy lasu świerkowego, musimy przejść przez obszar opanowany mieszanym młodnikiem, podszytym licznymi paprociami i maliniakami wraz z kolczastymi formami roślin płożących się. Poruszamy się terenem mocno dotkniętym przez potężny huragan, jaki nawiedził cały region Podtatrza w listopadzie 2004 roku, nazwany przez Słowaków „Velką Kalamitą”. Ślady po tamtej katastrofie widoczne są na każdym kroku praktycznie przez cały czas podejścia, aż do pierwszego rozdroża szlakowego. Do dzisiaj dolna część dorosłego lasu świerkowego, od poziomicy 1200 metrów do granicy parku narodowego, pokrywającej się mniej więcej z Drogą Wolności, praktycznie nie istnieje. Pozostały jedynie pojedyncze okazy, co bardziej zdrowych drzew modrzewiowych, sosnowych i jodłowych, czyli gatunków bardziej odpornych na działanie silnych wiatrów, niż świerk pospolity. Velka Kalamita dosięgła olbrzymi obszar TANAP-u. Totalnej zagładzie uległ obszar o powierzchni 14000 hektarów. Porównując to bardziej obrazowo, to tak, jakby co piąte drzewo ze wspólnego parku tatrzańskiego uległo zniszczeniu. Piątkowy, trzygodzinny żywioł osiągał maksymalne prędkości dochodzące do 230 km/h i objął tereny w 2,5 kilometrowym pasie szerokości oraz 50-ciu kilometrów długości, od okolic Podbańskiej i Szczyrbskiego Jeziora, poprzez Smokowce i Tatrzańską Łomnicę, aż po miejscowość położoną na wschodnim krańcu Tatr Bielskich – Tatrzańską Kotlinę. A wszystkiemu winien był nietypowy układ frontów atmosferycznych znad Bałtyku i Europy Środkowej, które „zrodziły” ów kataklizm. Następstwem listopadowej nawałnicy były liczne pożary, które w latach następnych pogłębiły księżycowy krajobraz, niczym w „strefie zero”. Po tamtej wichurze zastaniemy wokoło całe mrowie wolno gojących się przyrodniczych blizn. Olbrzymie połacie terenu usłane karpami, jak ciasto naszpikowane rodzynkami, po usuniętych w większości powalonych drzewach i niespalonych jeszcze stosach butwiejących gałęzi. Puste miejsca zastąpiono nowymi sadzonkami, a czas długo będzie goił rany wśród ocalałego, mocno pokaleczonego drzewostanu. Poza milionami wywróconych, czy też połamanych jak zapałki, drzew, ilu mieszkańców 100-letniej kniei zginęło w tym żywiole, tych dużych i tych całkiem małych? Chyba niewielu, bo zagłębiając się w tematykę kalamity dowiedziałem się, że zwierzęta mające szósty zmysł i instynktownie wyczuwając nadchodzące niebezpieczeństwo, wcześniej opuściły strefę zagrożenia. Człowiek, kosztem rozwoju rozumu, z którego i tak nie zawsze umie korzystać właściwie, w dużej mierze zatracił swój naturalny instynkt, czyli przysłowiową intuicję będącą dodatkowym, szóstym zmysłem.

Po dłuższej wędrówce wydawało nam się, że zgubiliśmy drogę i za bardzo odbijamy w kierunku zachodnim. Jednak po dalszej kontynuacji marszu natknęliśmy się na oznakowanie, które na tym odcinku, chyba z racji powywracanych drzew, jest słabsze. Nie mając mapy byliśmy zdani na naszego przewodnika, jak i szlakowe symbole. Teraz już wiem, że ten niby zbłądzony odcinek przypadł na rejon Pięciu Źródeł, a po odnalezieniu właściwego znacznika upewniliśmy się, że idziemy w dobrym kierunku. Obecnie mam już porządną mapę Tatr i na każdą, górską wycieczkę warto zabrać ze sobą w sumie niewiele ważące coś takiego, bo nigdy nie wiadomo gdzie trafimy i w którym kierunku mamy się udać, nie znając szlaku.

Po godzinie dochodzimy do węzła Rozdroże pod Sławkowskim Szczytem. Na wysokości 1356 m n.p.m. niebieska perć przecina wysokogórską Magistralę Tatrzańską biegnącą południowymi zboczami Tatr Wysokich. Dla turystów pragnących zaoszczędzić na kilometrach „wydeptywanych” nogami, stanowi alternatywę krótszego podejścia z Rozdroża na szczyt, poprzez wcześniejsze wykorzystanie wagonika naziemnej kolejki na Hrebienok. W ten sposób można zmniejszyć o trzy kwadranse ogólny czas wyprawy. Stąd kierujemy się już w wyższe partie sławkowskiego zbocza, ale według szlakowego wskazania do szczytu mamy jeszcze szmat drogi. W sumie ponad cztery godziny marszu.

Powyżej rozwidlenia, robimy dłuższy postój na pierwsze śniadanie. Odpoczywamy w lesie świerkowym, który tak, jak i w Beskidach mocno choruje, objawiając się usychającymi na stojąco całymi sektorami świerków. To mniej więcej z tej wysokości tragiczna w skutkach kalamita nabierała maksymalnej mocy niszczącej, rozkręcając się na dobre. Ześlizgując się ze zbocza, niczym narciarz zjeżdżający po stromym stoku, z każdym metrem, coraz szybciej w dół, tak i ona, łamiąc i niszcząc po drodze wszystko, co stanęło na jej drodze, rozpoczynała swój ostateczny taniec zagłady.

Wybierając dogodne miejsce do siedzenia na skarpie, od razu wyciągnąłem z plecaka saszetkę z medykamentami. Dotychczas bardzo dobrze mi się szło, ale konieczny był monit poziomów cukru, szczególnie niebezpiecznych, tych bardzo niskich. Mój organizm, a konkretniej mózg, przez wiele lat trwania słodkiej choroby „zbuntował się” i przestał powiadamiać o zbliżającym się niedocukrzeniu. Stąd wynika konieczność częstej kontroli przy użyciu glukometrów. Nie wyobrażam sobie powrotu do lat 80-tych ubiegłego wieku, bez możliwości korzystania z tego niewielkiego obecnie urządzenia diagnostycznego, a których wówczas jeszcze nie było. Miniaturyzacja sprzętowa pozwala nosić glukometry, jak przysłowiową zapalniczkę w kieszeni. Pierwsze tego typu urządzenie, które posiadałem, było typową „cegłą”, mało dokładne i niezręczne w obsłudze. Ale to już historia. Po kilku sekundach na wyświetlaczu pokazał się wynik 186 mg%, który został zapisany w pamięci aparatu. Stąd moje dokładne dane glukozowe z przebiegu trasy, które drukuję na potrzeby opisywanych relacji. Za długo trwała przerwa od pierwszej, wczesno porannej kontroli. Winien byłem się sprawdzić zaraz po przyjeździe na miejsce, przed wyruszeniem na szlak. Przyznaję się do błędu, bo nie powinienem podejmować wysiłku fizycznego nie „czując bazy”, czyli nie znając aktualnego poziomu cukru we krwi. Lekko zawyżony poziom wymagał zniwelowania insuliną dostosowaną do śniadania. By dobrze dopasować jej dawkę, wymagana jest znajomość naszego organizmu, czyli, w jaki sposób reaguje na długotrwale zmiany wysiłkowe. Jeść trzeba, by mieć siły na dalszą i dosyć wyczerpującą wędrówkę do góry. To z kolei minimalizuje zapotrzebowanie na sztuczne podawanie tego hormonu.

Po dobrym kwadransie i zregenerowaniu sił niezbędnych mięśniom, postanowiliśmy ruszyć dalej. Niebawem las świerkowy zaczął zamieniać się w kosodrzewinę. A i widoki na południowa stronę, z każdym metrem ukazywały się coraz piękniejsze. Blisko 200 metrów powyżej Rozdroża zaliczamy kolejną przerwę. Zmusza nas do tego niesamowity widok rozpościerający się na okolicę z pierwszej półki skalnej zwanej Maksymilianką (Slawkowska Wyhladka – 1531 m n.p.m.). Jesteśmy już na dolnej krawędzi Sławkowskiego Grzebienia, a owa platforma widokowa została nazwana od imienia budowniczego trasy na szczyt, powstałej na początku XX wieku. Z ogrodzonego barierką tarasu, swego rodzaju specyficznego, kamiennego balkonu, mamy przedsmak tego, co nas może czekać na samej górze, oczywiście o ile wcześniej pogoda nie zniweluje planów. Ze skalnego urwiska widzimy przepiękną dolinę Zimnej Wody rozdzielającej się powyżej na Dolinę Staroleśną i Dolinę Małej Zimnej Wody. U zbiegu dolin, przy pomocy eksperta Stasia, namierzyliśmy najstarsze schronisko w Tatrach – Rajnerową Chatę, mające obecnie charakter muzealny.

Płynące szumnie po dnie obydwu wąwozów potoki tworzą liczne kaskady, formując po złączeniu się główny ruczaj – Zimnej Wody. Melodia wygrywana przez wodę uderzającą z wielką siłą o skalne progi, doskonale słyszalna jest tu na górze, na naszym stanowisku. Kataraktowe kropelki wody unoszące się w powietrzu, docierając tak wysoko niosą przyjemną dla oka i ucha atmosferę, prawdziwy i naturalny klimat pełnego relaksu. A ponad tym wszystkim króluje wspaniale prezentujący się, wyniosły i majestatyczny, drugi, co do wysokości szczyt Tatr Wysokich – Łomnica (2634 m n.p.m.). Na jej wierzchołku doskonale widoczna jest, świecącą się w słońcu kopuła wraz z zarysem budynku obserwatorium astronomicznego. Na szczyt można dostać się kolejką linową, by z tarasu widokowego móc podziwiać rozległą wokoło panoramę.

Po nacieszeniu zmysłów trzeba było kontynuować podejście. Od tego miejsca szlak pod kątem ostrym wykręca ku zachodowi. Przed nami jeszcze szmat drogi, a za plecami dochodziła już pierwsza grupka młodych piechurów zmierzających ku górze. Pomyślałem sobie, czy zmieszczę się w pierwszej dziesiątce grupy potencjalnych szczęśliwców, którzy wejdą na szczyt? Będziemy poruszać się teraz w kierunku zachodzącego, jak co dzień słońca. Kamienistą ścieżką wiodącą wśród coraz to niższej kosówki, systematycznie pniemy się wyżej i wyżej. Jesteśmy po stronie południowej bardzo długiego podejścia. Po niebie płynęły sobie spokojnie liczne bałwanki chmur, co chwilę zasłaniające naszą życiodajną gwiazdę. Przyjemnie powiewający, lekki wiaterek dodatkowo schładzał nasze organizmy. To typowy obraz majowej pogody z temperaturą nieprzekraczającą jeszcze 20 stopni. Jak na razie, to do aury mamy wyjątkowe szczęście, ani za gorąco, ani za zimno, w sam raz na długie tego typu wycieczki. Ale podczas letnich i upalnych dni, gdy z każdym metrem tego szlaku przemieszczamy się do góry, coraz bardziej brakuje naturalnego cienia. Wysoka temperatura jest dodatkowym utrudnieniem w pokonywaniu bardzo mozolnej i wyeksponowanej na promienie słoneczne ścieżki. Już raz miałem do czynienia z analogiczną sytuacją, podchodząc z kotła Pięciu Stawów na grzbiet Koziego Wierchu. Ów wyjątkowo upalny dzień i grzejące w plecy słońce „załatwiło” mój organizm nadmiernym odwodnieniem i pojawiającymi się skurczami. Mięsnie nóg odmówiły posłuszeństwa i nie chciały dalej iść. W połowie drogi byłem zmuszony zawrócić na dół. Tak więc, planując każdą trasę musimy solidnie zaopatrzyć się w wodę, gdyż nie wszędzie napotkamy po drodze na jakiegokolwiek źródełko. Sięgając po łyk zimnej i krystalicznej wody z górskiego strumyka, zawsze jest ryzyko, czy aby „czystej” w stu procentach, z której to mogą też korzystać zwierzęta, co może zaowocować „złapaniem” nieprzyjaznych dla naszego organizmu bakterii pokarmowych.

Zygzakując kilkakrotnie szlakową percią na zachód i powracając na północ ku grani grzbietowej, dochodzimy ten sposób do poziomicy wskazującej na mapie 1900 metrów. Tu już chyba ostatni zakos serpentynowatego etapu drogi. Ile tych ścieżkowych zawijasów, naprawdę trudno zliczyć. Odcinek ten można porównać do trasy narciarskiej slalomu giganta z tą różnicą, że bardzo wolno poruszamy się w odwrotnym kierunku, aniżeli zjazdowcy mknący z szaleńczą prędkością w dół. Piechurom nie przychodzi to tak łatwo, ale trud się opłaca, dla samych widoków naprawdę warto. Im wyżej, tym coraz bardziej efektownych. A gdzie jeszcze do szczytu? Cofnijmy się jednak około 300 metrów niżej, do początków wężykowatej ścieżki.

Za każdym razem powrotu pod opadające ku Staroleśnemu Potokowi strome urwisko, ukazywały się coraz piękniejsze widoki na cudowną w swojej krasie Dolinę Staroleśną, jak i górujące nad nią majestatycznie okoliczne szczyty. Wyraźniej odsłaniała się też cała Kotlina Popradzka na czele z kompleksem Hrebienoka oraz czterema Smokowcami, czyli niewielkimi miasteczkami. Na pierwszym widokowo zakosie, po pół godzinnym marszu od Maksymilianki, ze sporej już wysokości, można było podglądnąć kolejkę linową na Siodełko wraz z mijającymi się wagonikami na torach żelaznej drogi. Nadarza się okazja na zrobienie ciekawych zdjęć zarówno na masyw Łomnicy, jak i poniższą Dolinę Małej Zimnej Wody.

Poprzez trudniejsze i dłuższe podchodzenie wzrasta wysiłek całego organizmu zużywającego coraz więcej glukozy, przede wszystkim w mięśniach nóg, więc potrzebny był krótki postój. Poprawiając częstotliwość diagnostyczną, którą zawaliłem na starcie, po ponad godzinie od ostatniego pomiaru, wyskoczył teraz bardzo dobry wynik – 136mg%. Koniecznie trzeba było dołożyć kolejnego wsadu węglowodanowego do mojego „pieca energetycznego”, by ten mógł wyprodukować nowe siły na długą jeszcze drogę.

Nieprzerwanie idąc ścieżką wiodącą pośród ubarwionych soczystą zielenią bujnych krzaków kosówki, a wyłożoną płaskimi, jeden na drugim i o różnych wielkościach kamieniami, odnoszę wrażenie, jakbyśmy szli schodami do nieba. To oczywiście metafora ciągnącej się prawie w nieskończoność skalnej perci, której cel jest dla nas jak najbardziej osiągalny. Nasze schody zaprowadzą w końcu do wymarzonego miejsca. Na zrealizowanie owego planu potrzeba jeszcze trochę czasu w systematycznym parciu do przodu, ku górze.

Po kolejnym kwadransie wspinaczki znów jesteśmy na widokowym tarasie usadowionym na skraju Sławkowskiego Grzebienia. Jest czas na popracowanie i utrwalenie aparatem coraz to bardziej ekspresyjnych fotek. Z tej wysokości w całej krasie doskonale prezentuje się cały kompleks turystyczny „smokowieckiej Gubałówki”, czyli Hrebienok.

Kolejny raz odbijamy w lewo, odchodząc tym samym od grani grzbietowej. Kamienną ścieżką wędrujemy pośród coraz to większych skupisk dużych bloków skalnych i sukcesywnie ustępującej miejsca na korzyść głazów, coraz mniejszej kosodrzewiny. Perć ani razu nie naraża na ekstremalne przejścia zabezpieczone chociażby łańcuchami, czy klamrami. Dochodząc do skraju stromizny Grzebienia, trzyma się w bezpiecznej od niej odległości.

Przesuwając się coraz bardziej w głąb stoku, ścieżka wiedzie nas pośród rozsypanego na dużym obszarze gigantycznego rumowiska skalnego, utworzonego najprawdopodobniej poprzez obsunięcie się kilka wieków wstecz, olbrzymich mas kamieni pochodzących z wyższej partii szczytowej. Przy kolejnym, bardzo krótkim odpoczynku, na pojedynczej opoce pozuję do zdjęcia, mając w głębi dalekiej panoramy miasto Poprad oraz pas startowy najwyżej położonego w Europie, międzynarodowego lotniska. I znów wymarsz do góry. Z rozmowy z napotkanymi turystami dowiedziałem się, że ponad głowami dominuje już Królewski Nos, będący wysuniętym przyczółkiem dla „Sławka”. Trudno zliczyć, który to już raz pokonujemy wiraż i powracamy ku grani grzbietowej.

Około godziny 11-stej jesteśmy ponownie na jego grzbiecie, z którego to rozciąga się długo oczekiwany widok na szczyt właściwy. W końcu Go dojrzeliśmy, całego w bieli, ale to i tak dosyć daleko. Jeszcze dużo potu trzeba wylać na kark, by tam dotrzeć. Im wyżej, tym coraz bardziej widoki zapierają dech w piersiach. To one są nagrodą za trudy wielogodzinnej i bardzo monotonnej wędrówki. A i dzisiejsza pogoda pozwala nam w pełni korzystać z dobrodziejstw, jakże przebogatej i urokliwej panoramy tej części Tatr. Natomiast na wschodzie świecił się w słońcu, również ośnieżony szczyt Łomnicy, który dumnie pozował wszystkim do zdjęć.

Po kolejnych metrach do góry, z niewielkim zakosem znów powracamy na turniową szpicę. Wchodzimy na odcinek specyficzny dla całego podejścia, gdyż wiedzie kulminacją grani, jakbyśmy maszerowali po ostrzu noża, mocno postrzępionego przez srogi klimat wysokogórski. Po prawej stronie głęboko w dole rysuje się niczym nieodgrodzona i leżąca kilkaset metrów poniżej, Dolina Staroleśna. Nie jest to jednak nic strasznego w porównaniu chociażby do naszej Orlej Perci, ale mimo wszystko, ze względu na głębię perspektywy i stromo opadające ku dolinie urwiste zbocza, robi wrażenie. Tak, jak już wcześniej zasygnalizowałem, nie jest wymagana asekuracja łańcuchowa, czy też podobnych zabezpieczeń. Może z niewielkim lękiem dla bardziej bojaźliwych, ale bez obawy o ześlizgnięcie się ze ścieżki, jest naprawdę łatwa do pokonania. Po chwili wracamy do standardowej trasy wiodącej południowym zboczem. Jest wysoko, tak więc pojedyncze już skupiska sosny górskiej zaczynają stopniowo zanikać. Mogę wywnioskować, że zbliżamy się do granicy 2000 metrów wysokości bezwzględnej. Niezbędny byłby teraz GPS, którego brak utrudnia lokalizację. Może przydałoby się trochę więcej oznaczeń dla charakterystycznych miejsc widokowych, których jest tu całe zatrzęsienie. Ale to tylko moje skromne życzenie. Czas pomaszerować dalej, szczyt czeka.

Przed nami dominuje teraz jedynie królestwo wypiętrzających się skał, skałek i kamiennych garbów o różnorakiej wielkości i kształtach. W zacienionych zagłębieniach dojrzeć można jeszcze płaty śniegu, które nie poddały się jeszcze wiosennym promieniom słonecznym.

Na pół godziny przed środkiem dnia jesteśmy już na bardzo ciekawej opoce, charakteryzującej się położeniem nad urwistą ścianą grzbietową oraz wybitnymi walorami widokowymi. Najprawdopodobniej dotarliśmy do Królewskich Wrótek, tak nazwanego niewielkiego siodła pod Sławkowskim Nosem, znakowanego na niektórych mapach turystycznych.

Jest okazja na serię zdjęć na tle tatrzańskich szczytów. A jest ich mnóstwo, więc nie będę się wymądrzał z nazewnictwem, gdzie i który. Tym mogą się pochwalić tylko najbardziej wtajemniczeni.  Za to foty zrobione na tle owych „wrót”, jakby bramy do baśniowej krainy gór, są niesamowite i pozostaną na długo w mojej pamięci. Po nacieszeniu zmysłu wzroku alpejskimi już widokami, ruszamy przed siebie. Bez zawijasów idziemy pod górę, kierując się na zachód, mając za plecami ścieżkę wytyczoną obrzeżem Sławkowskiego Grzebienia.

Ze szczegółowej mapy Tatr Wysokich wyczytałem, że w tym rejonie panują doskonale warunki paralotniarskie. I rzeczywiście. Bardzo pochyłe zbocze pozbawione jest naturalnych przeszkód w postaci wystających i sterczących, wysokich skał.

Olbrzymie osuwisko kładące się w kierunku południowym stwarza idealne warunki aerodynamiczne do uprawiania ekstremalnego sportu dla wybitnie odważnych ludzi.

Po czterech godzinach powolnego podchodzenia, połączonego z kilkoma przystankami, docieramy pod Królewski Nos. Odpoczywamy w sąsiedztwie pojedynczej skałki, niczym osamotnionego kopczyka kreta na pochyłej, stadionowej murawie pokrytej już tylko kamieniami. Niestety, moje dzisiejsze marzenia zrodzone na początku trasy, o załapaniu się w pierwszej dziesiątce zdobywców szczytu, minęły bezpowrotnie. Coraz to nowi piechurzy mijali nas, niczym kolarzy „maruderów” jadących na końcu peletonu. Nie jest ważne, kto pierwszy. Ważne jest, by dojść do mety i cało wrócić na dół. Bardzo wyczerpujące podejście odbiło się na obniżeniu cukru. Wynik 62 mg% wymuszał natychmiastową przerwę konsumpcyjną, z pominięciem dawki insuliny. Należało również uzupełnić ubytki wody w organizmie, intensywnie wyparowującej wraz z potem. Z upływem kolejnego kwadransa i po zrobieniu sesji zdjęciowej, pniemy się wyżej. Po chwili, przy skale ostro kładącej się na zachód, niczym kostka domina, osiągamy grań grzbietową Królewskiego Nosa. Jest to przedostatni szczyt na dzisiejszej drodze, niezbyt pokaźny, o wysokości 2273 m n.p.m.

Będziemy go omijać z lewej strony. Bardzo dobrze widać już punkt docelowy, cały jeszcze w śniegu. Nastąpiła krótka chwila zawahania się, czy tam dotrę? Ale skoro kolega poszedł w letnich butkach, to i mnie powinna udać się ta sztuka. To tak, jakby być w Rzymie i nie widzieć papieża, więc ostateczne rozstrzygnięcie padło na tak. W związku z tym decyduję się na wykorzystanie raków, których dotychczas nie miałem okazji wypróbować. Zatem wyciągam je z plecaka, a po ich nałożeniu i zrobieniu kilku kroków testowych, zarzuciłem plecak na ramiona i poszedłem w ślady za kolegami. Zeszło mi trochę nieporadne zakładanie elementu wspinaczkowego za pierwszym razem, stąd powstała spora odległość pomiędzy nami.

Jakbym był poetą, coś mi się tu zrymowało. Dobra, zostawmy ten fakt, jedźmy, a raczej idźmy dalej. Żona Zbyszka postanowiła, że wyżej nie pójdzie i pod „Nosem” będzie czekać, aż zejdziemy ze „Sławka”. Pierwsze metry nie były takie złe, jak się obawiałem na starcie. Dla mnie jest to swoistego rodzaju chrzest bojowy. W „uzbrojonych” butach, pewnie stąpając po wydeptanej w śniegu ścieżce, coraz śmielej pokonywałem biały stok. Rzeczywiście, raki przynoszą dużo pożytku w pokonywaniu zimowych odcinków. Moje pierwsze wrażenia z ich korzystania są zatem bardzo pozytywne.

Mozolnie, ale za to bardzo systematycznie wspinałem się coraz bliżej upragnionego celu. Często zatrzymywałem się, starając się nie tracić z pola widzenia współtowarzyszy. Obracając się za siebie, aparatem fotograficznym utrwalałem niebotyczne widoki, jakie pozostawały za moimi plecami. Każda minuta marszu przybliżała mnie do „Sławka”, który był prawie na wyciągnięcie ręki. Prawie, to nie to samo, co już, jak głosi hasło reklamowe. Nad szczytem skumulowały się ciemne chmury, które tak wisząc, jakby też na mnie czekały. „Chodziły” sobie po jego głowie w najlepsze, jakby pieszczotliwie chciały pogłaskać spłaszczony i ośnieżony czubek. Z tej odległości wydawać by się mogło, że są tak nisko, iż można byłoby je własnymi rękami odsunąć na boki, by nie zasłaniały widoków widzom zgromadzonym na górze.

Po niespełna godzinnej wspinaczce, pokonując po drodze niewielką Królewską Przełęcz, docieram i ja do sławkowskiego „Teatru Marzeń”. Na miejscu dostrzegam kilku śmiałków przygotowujących się do lotów paralotnią. Wnet będziemy mieli okazję obejrzenia podniebnego spektaklu z udziałem szybujących w powietrzu aktorów. W kilka minut po 13-tej dotykam czubka metalowego krzyża wraz z wystającą spod śniegu tablicą, która upamiętnia pierwszych zdobywców szczytu z roku 1664.

Tak więc, po ponad pięciu godzinach wyprawy udało się, jestem na Sławkowskim Szczycie (2452 m n.p.m.). Sama nazwa nie ma nic wspólnego z polskim imieniem, lecz pochodzi od jednej z najstarszych pod Tatrami spiskiej wsi – Sławków Wielki, leżącej nieopodal Popradu. Po moim dotarciu Staś rozpoczął egzamin ze zdobytej na szlaku wiedzy. A cóż tu zobaczymy? Sami hegemoni Tatr Wysokich. Od Gerlacha na zachodzie, po Łomnicę po przeciwnej stronie. A nasz „Sławuś” ulokował się pośrodku, pomiędzy nimi. Czyż nie jest w doborowym towarzystwie, wśród najważniejszych wierchów Wielkiej Korony Tatr? Usadowił się w pierwszym rzędzie, niczym dowódca stojący na czele zbrojnych rycerzy, mający na skrzydłach kamiennej armii dwie najwyższe kulminacje. Dlatego też, niczym nieprzesłonięty, tak przebogatą panoramę, otwartą na cztery strony świata oferuje wszystkim zdobywcom.

Istnieje hipoteza, niepotwierdzona jednak badaniami naukowymi, jakoby miał być najwyższym szczytem Tatr, który stracił około 300-tu metrów ze swej wysokości. Według niej to, osunięcie się skalnego wierzchołka w sierpniu 1662 roku, tworzącego obecnie olbrzymie rumowisko na stoku, którym przywędrowaliśmy, spowodowane zostało długotrwałymi opadami i prawdopodobnie lokalnym trzęsieniem ziemi.

Skrzydła skalnego wojska mamy z grubsza opanowane. Czas na poświęcenie kilku zdań na pozostałe kierunki. Zaczynając od strony potężnego masywu najwyższego punktu całego łańcucha Karpat, czyli Gerlacha i kierując się od niego na północny zachód, widzimy bliższą, prawie 2,5 tysięczną Bradavicę (Staroleśny Szczyt), a za nią Małą Wysoką. Wytrawny obserwator dostrzeże również, zarysowującą się w oddali, polską część łańcucha, na czele z Rysami i Świnicą. Po stronie północnej widnieją Jaworowe Szczyty wraz z Lodowymi, na dalszym planie i są od nas oddzielone jedną z najpiękniejszych kotlin – Doliną Staroleśną. Zbiegające ku niej północne zbocza sławkowskie są bardzo strome, z licznym żlebami i obrywami skalnymi. Dnem widzianego w dole wąwozu wiedzie inny szlak turystyczny, z Hrebienoka do Zbójnickiej chaty i dalej, poprzez przełęcz Rohatka na Polski Grzebień. Uroku dolinie dodają liczne Staroleśne Stawy, niczym perły w królewskiej koronie, jak niebieskie żabie oczka (niezapominajki), błyszczą się w słonecznych promieniach. A po przeciwnej stronie znajduje się mniej znana Sławkowska Dolina. Natomiast sama Łomnica, patrząc bardziej na północny wschód, z lewej strony otoczona jest Durnymi Szczytami, z przodu Pośrednią Granią, a z tyłu Kieżmarskim Szczytem.

Wracając do tzw. Wielkiej Korony Tatr, czyli 14-tu szczytów przekraczających wysokość 8000 stóp (2438 metrów), będącej analogią Korony Himalajów, tylko Krywań wysunięty daleko na zachodzie nam się schował. Pozostałe wyeksponowane są, jak na tacy.

A co na południu? Tą stroną zbocza przywędrowaliśmy i osiągnęliśmy blisko 1500 metrową, niczym niezakłóconą różnicę wysokości w stosunku do olbrzymiej Kotliny Popradu. „Fruwający” już w powietrzu, nasi znajomi paralotniarze, mają pod sobą jeszcze większą przestrzeń bez granic. Zastanawiałem się, co czują podczas lotu, unosząc się tak wysoko. Dokąd strumień powietrza, niczym zeschłe liście z drzew, ich zaniesie? Bo wylądować gdzieś muszą. Rozległa przestrzeń, jaka nas dzieli od widocznego w dole Starego Smokowca, daje moc niesamowitych przeżyć na każdym, kto zdoła tu dojść. Bardzo charakterystyczna, wyróżniająca się ulica miasteczka, wygląda teraz na cienką i prostą linię. Być może przy pomocy dobrej lornetki dostrzeglibyśmy tam, pozostawiony rano nasz pojazd.

Wraz z kolegą pilnie słuchając naszego przewodnika, jednocześnie wykonywałem masę zdjęć. Można by siedzieć godzinami i podziwiać krajobrazy, oczywiście jak tylko pogoda okaże się na tyle łaskawa. Już wcześniej zdążyłem założyć ciepły polar, gdyż niewielki wiaterek oraz nisko płynące chmury zakrywające słońce, przyczyniły się do spadku temperatury o kilka stopni.  Nie zapomniałem o kolejnej kontroli cukru. Trzeba jakoś wrócić i aby to uczynić, muszą być siły na bezpieczne zejście. Po ukazaniu się na glukometrze wyniku 96mg%, niezwłocznie zabrałem się za konsumpcję kanapki, by podnieść glukozę we krwi.

Po 20-tu minutach biwakowania na szczycie postanawiamy udać się w drogę powrotną. Głównym mankamentem trasy jest oczywiście brak alternatywy zejścia. Jak się tu wejdzie, to i tymi samymi śladami trzeba powrócić na miejsce startu. Nie ma nic w zamian. Pogoniłem za kolegami schodzącymi ku przełęczy. Mając raki, dużymi susami pokonywałem zasypane śniegiem zbocze. Myślę, że w takich warunkach korzystniej jest schodzić po miękkim śniegu, mając na nogach „uzbrojenie”, niż pokonując to samo zbocze w pełni lata, usłane wówczas rumoszem skalnym. Po pół godzinnym schodzeniu, około 14-tej wracamy pod Sławkowski Nos. Nie zatrzymując się na ani na chwilę, kontynuujemy odwrót już w komplecie, wraz z długo oczekującą na nasz powrót Danką. Nie dziwię się jej dużemu zniecierpliwieniu, gdyż owe wyczekiwanie zeszło do 1,5 godziny.

Od tego miejsca trawersujemy całe „morze kamieni”, czyli mocno pochyły, południowy stok Sławkowskiego Szczytu. Tak ogromnej masy kamieni rozsypanej na wielkim obszarze zbocza jeszcze nie widziałem.  Jest swego rodzaju ewenementem w skali całego tatrzańskiego łańcucha, olbrzymim rumowiskiem na stokach góry, która najprawdopodobniej do wspominanego już roku 1662 była najwyższym punktem. Po owych skalnych blokach, schodząc coraz niżej, regularnie tracimy wysokość. Nie da się iść non stop. Nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa, bynajmniej dla mnie.

Mijamy nietypowy „balkonik” zawieszony bezpośrednio nad Doliną Staroleśną, czyli odcinek szlaku poprowadzony północną stroną sławkowskiej grani. Po blisko dwóch godzinach od opuszczenia szczytu wchodzimy w zwartą masę kosówki i na szlakowym wirażu odpoczywamy. Powinniśmy „stracić” około 500 metrów z wysokości, a pozostał tylko jeden tysiąc, dla mnie aż jeden tysiąc.

Po minięciu „Maksymilianki” na dobre opuszczamy strefę sosny wysokogórskiej i wchodzimy w las. Minęła niecała godzina od ostatniej przerwy i wykorzystując krótkie zatrzymanie się współtowarzyszy, robię pomiar, ósmy w tym dniu. Muszę sprawdzić reakcję organizmu na podaną wcześniej niewielką korektę insulinową. Wyświetlił się poziom 91mg%. Moja glukoza ma teraz tendencje spadkowe. Coś musiałem przełknąć, tylko co? Przez zmęczenie nie za bardzo chciało mi się jeść, jednak sytuacja „podbramkowa” organizmu wymagała natychmiastowej interwencji. Mógł to być czekoladowy baton, dobry byłby też banan lub coca cola, albo podobny napój, bo pieczywa nie miałem ochoty pałaszować.

Przez następną godzinę będziemy schodzić strefą mocno pogruchotaną przez kalamitę. Całkiem inaczej wygląda obraz zniszczeń patrząc z góry, aniżeli podchodząc. Regiel górny przypomina, że to jest las świerkowy, natomiast poniższy, miejscami w dalszym ciągu wygląda żałośnie. Cóż zrobić, na siły natury nie mamy zbyt wiele do powiedzenia. Ale to człowiek w dużej mierze przyczynił się do maksymalizacji katastrofy z roku 2004. Dla osłody skutków straszliwej siły huraganu poprzez powalenie olbrzymiej masy drzew, pozostaje odsłonięta panorama Kotliny Popradzkiej. Maleńkie jeszcze, z tej wysokości, zabudowania licznych osad wyglądają w dole, jak pudełka zapałek. Poprzeplatane zielonymi łąkami i polami uprawnymi wraz z zagonami kwitnącego na żółto rzepaku, mienią się kolorowo w majowym, popołudniowym słońcu.

W końcu osiągamy bezpośredni kontakt z jadącym w dół wagonikiem kolejki i dochodzimy do jej stacji początkowej. Mając dobry czas chcieliśmy się gdzieś przysiąść na małe co nieco, wchodząc do najbliższej kafejki. Mijając Grand Hotel znajdujemy otwartą cukierenkę.

Pobliski zegar ratuszowej wieży pokazywał kwadrans po 17-tej. Minęło dokładnie 9,5 godziny, gdy rano rozpoczynaliśmy stąd naszą eskapadę. Szczególnie ważne było teraz wzmocnienie się kawą przed jazdą powrotną, zwłaszcza dla kierowcy. Pokrzepieni gorącym napojem, po kwadransie ruszyliśmy w kierunku zaparkowanego auta. Robimy ostatnie foty na górę, z którą przyszło mi się dziś zmierzyć i lokujemy się do samochodu. Teraz czekała tylko trzygodzinna jazda powrotna również tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Po całym dniu wyczerpującej wędrówki udało mi się przejść jedną z najdłuższych, dotychczas pokonywanych tras wysokogórskich. Sprzyjała ku temu dobra pogoda, gdyż nie było ani za zimno, ani za gorąco, wręcz idealne warunki dla turystyki.

Przed godziną 18-tą opuszczamy gościnny Stary Smokowiec, obierając kierunek na Łysą Polanę, ku domowi. Całodzienny trud wspinaczkowy został wynagrodzony pięknymi widokami zapisanymi w kartach pamięci aparatów, jak i w „twardych dyskach” naszych mózgów. Dla tych widoków warto było ponieść trud i wylać siódme poty. Więc polecam wszystkim ten szlak.

Słodki Świstak

PS

Więcej relacji przeczytacie w kolejnej książce „Wędrówki Słodkiego Świstaka”, która niebawem ujrzy światło dzienne.

Zainteresowanych proszę o kontakt mailowy lub tel.

l.bartold@wp.pl

693 429 341

 

Skip to content